Co nowego

Jubileusz 30-lecia pracy artystycznej Mariusza Żarneckiego

Chociaż aktor odnotował właśnie 3. dekadę pracy artystycznej, to jego młodzieńczy zwrot ku szkole aktorskiej nie był wcale oczywisty. Ale decyzja o przyjeździe do Gdyni i rozpoczęciu pracy artystycznej właśnie tutaj były impulsem, którego nie żałuje. Mariusza Żarneckiego na deskach Teatru Miejskiego możemy oglądać obecnie w: „Amadeuszu", „Ożenić się nie mogę", „Biesach", „Antygonie" i „Być jak Krzysztof Krawczyk", a od końca listopada w najnowszej produkcji teatru „Lot nad kukułczym gniazdem". Jak wyglądała droga, którą przebył od studiów do postaci Cheswicka w „Locie...", przeczytacie w poniższym wywiadzie.

Mariusz Żarnecki, fot. Roman Jocher

Kiedy pojawiła się ta myśl „Chcę zostać aktorem"?


Nie chcę być człowiekiem, który będzie powtarzał truizmy o tym, że jakiś artysta na mnie wpłynął, że pani nauczycielka zasłużyła się i tak miało być. To coś, co od najmłodszych lat kiełkowało we mnie i się rozwijało. Nigdy nie miałem olśnienia „Będę aktorem!". Zawsze podziwiałem aktorki i aktorów, ale nie sądziłem, że jednak zajmę się aktorstwem. Moje kroki nie od razu skierowałem w stronę krakowskiej PWST. Najpierw pojechałem do Lublina i złożyłem papiery na Katolicki Uniwersytet Lubelski, na filozofię.


I?

I niestety egzaminy się nałożyły. Stanąłem na rozdrożu i trzeba było coś wybrać. Wybrałem Kraków.


Jak wspomina Pan czas studiów? Cenne wskazówki, które do dzisiaj przydają się w pracy zawodowej?

Wskazówek mistrzów jest kilka. Profesor Halina Gryglaszewska, która była opiekunką od pierwszego roku, nauczyła nas rzemiosła i zawodu. Jak buduje się od podstaw rolę, którą będziemy realizować na scenie. Postać musi mieć życiorys i swój świat. Wewnętrzny i zewnętrzny. Ciekawe rady dawał Edward Linde-Lubaszenko. Miał zasadę P.O. - przyłożyć i odpuścić. Jak nie wiesz jak, to mocno i słabo, głośno i cicho. To jeden z tych mistrzów, z którymi przyjemnie się pracowało. A Ewa Lasek, była detalistką, dbała o każdy szczegół o prawdę emocji. Profesor Roman Stankiewicz uczył nas fonetyki. Z Krzysztofem Globiszem świetnie się pracowało nad wierszem.

Publiczność bije brawo na jubileuszu Mariusza Żarneckiego, fot. Roman Jocher

Debiut teatralny?

Po szkole teatralnej zostałem zaangażowany do Teatru Jaracza w Łodzi. Pierwsza sztuka u Waldemara Zawodzińskiego „Bramy Raju".

Przejdźmy do okresu gdyńskiego. Jak do niego doszło?

Postanowiliśmy z moją żoną (Beatą Buczek-Żarnecką, aktorką Teatru Miejskiego przyp. red.) zmienić optykę całego swojego otoczenia. Zerwać z Łodzią, a jednym z kierunków była Gdynia. W dniu, kiedy przyjechaliśmy, poszliśmy na bulwar. Zobaczyliśmy ołowiane, ciemne niebo, po drugiej stronie było piękne słońce. Stwierdziliśmy, że to cudowne miejsce do zapuszczenia korzeni. Tego samego dnia mieliśmy spotkanie z Jerzym Gruzą (ówczesny dyrektor Teatru Muzycznego), które skończyło się propozycją podpisania umów. Nie żałujemy.

Prowadzi Pan młodzież ścieżką edukacyjną

Od 25 lat pracuję w Trójmieście w szkołach średnich i przyznam, że początek był dość niezwykły. Poprzez Teatr Muzyczny, rozpoczęliśmy prowadzenie klasy artystycznej. Gdyńska „Dwójka", postanowiła wdrożyć taki program. Pierwszą z absolwentek klasy artystycznej jest pani Beata Szadziul (pełnomocnik prezydenta Gdyni do spraw rodziny (przyp. red)). Do dzisiaj spotykam absolwentów, którzy ukończyli ten profil i nie żałują.

Mariusz Żarnecki na scenie, fot. Roman Jocher

Jak się gra z żoną na jednej scenie? Partnerzy w życiu, w pracy...

Ja w swoim życiu przeżyłem kilka związków na scenie, moja żona również. Są pewne elementy, które nas dyscyplinują. Wykonujemy zawód. Nie gram prywatnie z moją żoną, spotykam się tam z jakąś postacią sceniczną.


Jaka rola wymagała największego poświęcenia?

Tych ról można by pewnie wymienić kilkanaście. Rolą, która mnie dużo kosztowała, był Miętus w „Ferdydurke". Musiałem totalnie połamać siebie, swój język, tak, by było to naturalne. Musiałem głęboko pogrzebać w sobie. Trudnym, na pewno była postać takiego obleśnego policjanta w „Liliomie". Musiałem stać się nieprzyjemnym człowiekiem. Jeszcze jedna rola, „Woyzeck", gdzie grałem tamburmajora. Przez 2 miesiące całymi godzinami musiałem trenować żonglerkę buławą, a dodatkowo tamburmajor był człowiekiem skomplikowanym, bezwzględnym i nie można było tego zagrać powierzchniowo. A teraz współcześnie, będzie to postać Cheswicka w „Locie nad kukułczym gniazdem".

Wiceprezydent Gdyni Michał Guć wręczka kwiaty i pamiątkę Mariuszowi Żarneckiemu, fot. Roman Jocher

O ile dla widza teatralnego trzeba być przygotowanym perfekcyjne, dla widza telewizyjnego przygotowanie można sobie pozwolić na pewną swobodę. Można zestawić pracę tu i tu?

Praca w telewizji i w filmie, rządzi się własnymi prawami. Tutaj działa zasada "spięcie na ujęcie". Jeżeli cokolwiek nie wyjdzie, zawsze można powtórzyć pięć, dziesięć, dwadzieścia, albo i więcej razy. I później wybrać tę scenę, o którą nam chodzi. W teatrze tego nie ma. Aktor musi być tu i teraz, dyspozycyjny w 100% w danej scenie. Muszę dać z siebie wszystko. Bardzo często dochodziło do sytuacji, że aktorzy serialowi przychodzili do teatru i gdy mieli grać co wieczór to samo, w spięciu i bez dubli, nie byli w stanie tego udźwignąć. Grając większość w teatrze, ale również w filmach, mamy pewną niedogodność. Środki teatralne, jakimi dysponujemy są dużo wyrazistsze, niż te, których potrzebuje kamera. I musimy to ściągać. Mniej pracować mimiką i ciałem, mniej gestykulować. A teatr tego wymaga. Scena Letnia też rządzi się swoimi prawami. Kiedy widz siedzi daleko, musi widzieć, który z aktorów stojących na scenie, właśnie przemawia. Taką sytuację miałem, kiedy przechodziłem z Teatru Muzycznego. Po latach grania w musicalach, między innymi w "Skrzypku na dachu" i "Człowieku z La Manchy", przyszedłem tutaj na zastępstwo do sztuki "Mieszczanin szlachcicem". Okazało się, że z wielkiej sceny Muzycznego, gdzie trzeba było operować większymi środkami, wszedłem na tę małą, wypaliłem głosem i zacząłem wędrować i machać rękami. Waldek (Waldemar Śmigasiewicz, reżyser filmowy i teatralny) się przeraził. Ale w końcu doszliśmy do odpowiedniego efektu.

Jaki jest gdyński widz?

Gdynia jest specyficznym miastem. Ma ono charakter, poczucie własnej wartości i gdynianie również chcą oglądać swoich aktorów. Zapraszani byli tutaj wybitni aktorzy, z Markiem Walczewskim i Małgorzatą Niemirską na czele. Fantastyczne spotkanie sceniczne, dla gdynian również, którzy pytali jednak: "A jacy nasi aktorzy tam grają?". I to jest cudowne uczucie. Gdynianie w ten sposób nobilitują swoich aktorów. My się czujemy emocjonalnie związani z publicznością. I ten zespół, który się tworzy, również taką samą energię oddaje.

Mariusz Żarnecki na scenie, fot. Roman Jocher

Słowo na koniec?

Bardzo chciałbym podziękować kolegom z obecnego zespołu, z zespołów z którymi współpracowałem, czyli z teatru imienia Stefana Jaracza w Łodzi i moim kolegom ze szkoły teatralnej. To jest dopiero 30-lecie. Chciałem też pozdrowić gdyńską publiczność, naszą publiczność. I tylko marzyć o tym, żeby chcieli nas oglądać, ufać nam, że to, co proponujemy, jest wartościowe. Chciałbym podziękować za te wszystkie lata, razem. Za słowa krytyki i dowody wdzięczności. Jedne i drugie są cenne. Nie popadamy wtedy w stagnację, czasem kubełek zimnej wody też się przydaje. Dziękuję i zapraszam do teatru.


Mariusz Żarnecki urodził się w 1962 roku w Tarnowie. Jest absolwentem wydziału aktorskiego PWST w Krakowie. Debiutował rolą Malwolia w „Wieczorze Trzech Króli” Shakespeare’a (1986, PWST) za którą otrzymał nagrodę na Festiwalu Dyplomów Szkół Teatralnych.

Po studiach rozpoczął pracę w Teatrze im. Jaracza w Łodzi, a potem przeniósł się do Gdyni i przez dwa lata występował na deskach Teatru Muzycznego. Od 1992 oglądamy go na scenie Teatru Miejskiego, w którym stworzył wiele świetnych ról. Miedzy innymi Miętusa w „Ferdydurke” Gombrowicza w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza, za którą otrzymał w 1994 Laur Pegaza – prestiżową nagrodę wojewody gdańskiego. W 2004 roku, dzięki świetnym rolom w „Kabarecie Starszych Panów” i  „Trans-Atlantyku” wygrał plebiscyt publiczności na Najpopularniejszego Aktora Sceny Letniej w Orłowie.

Od lat pracuje z młodzieżą, grywa w filmach i serialach, ale przede wszystkim istnieje na teatralnej scenie, z której prawie nie schodzi. Niemal co wieczór wciela się w inną postać. Obecnie daje się poznać jako Książę/Kupiec w „Komedii omyłek”, Proboszcz w „Być jak Krzysztof Krawczyk”, Zając w „Śnieżce i krasnoludkach”, Józef II w „Amadeuszu”, Liputin w „Biesach”, Urzędnik w „Ożenić się nie mogę”, Profesor Bączyński w „Jeszcze bardziej Zielonej Gęsi”, Kaczeniec w „Królowej Śniegu”, Pan Stremplin w „Idąc rakiem”, Strażnik w „Antygonie”, Paul (Bażant), Yves Montand, Biały Klown, Marynarz Amerykański w „Piaf”, czy On w „Związku otwartym”. Ma w swym dorobku niezliczoną ilość kreacji, lirycznych i dramatycznych, tragicznych i komediowych, pierwszoplanowych i epizodycznych, zawsze głęboko przemyślanych i perfekcyjnie zrealizowanych. Jubilatowi, wspólnie z zespołem Teatru Miejskiego, życzymy niesłabnących sił twórczych, wielu nowych sukcesów artystycznych, samorealizacji i zadowolenia z obranej drogi.

fot. Roman Jocher

ikona

Najnowsze