Co nowego

Ćwiartka na scenie. 25 lat pracy Piotra Michalskiego

26 listopada, premiera „Lotu nad kukułczym gniazdem", na scenę wchodzi Randle Patrick Mc Murphy. Wielu będzie kojarzyć tę postać z Jackiem Nicholsonem. Jaka będzie Pana postać?

Na pewno będzie zupełnie inna. Miałem szczęście grać już kilka postaci, które miały swój pierwowzór lub były słynne z ekranizacji. Przykładem może być wicehrabia de Valmont w „Niebezpiecznych związkach", Salieri w „Amadeuszu". To jest dosyć ryzykowna sprawa, bo nie uniknę porównywania. Jaki dokładnie będzie mój Mc Murphy, tego nie wiem, będzie on mój i tylko mój i mierzyć się z Nicholsonem nie zamierzam. Bardzo interesująca rola. Już przebieram nogami, żeby go grać.

 

Jakie nastroje panowały w Waszym zespole, kiedy dowiedzieliście się, że będzie grany „Lot..."?

Przecieki były już od dawna, ale nie wiadomo było, kto będzie grać. Ale po wywieszeniu obsady chyba wszyscy, którzy tam grają, ucieszyli się. Jest to duże wyzwanie. Praktycznie cały spektakl będzie pracą zespołową, 80% scen to sceny zbiorowe.

 

Piotr Michalski - jubileusz 25-lecia pracy fot. Roman Jocher

 


Obchodzi Pan 25-lecie pracy artystycznej. Na przestrzeni tych lat jakie zdarzenia można uznać za ważne, kluczowe, które zaważyły na karierze i przyszłym życiu?

Jako bardzo młody człowiek uprawiałem piłkę ręczną, ale nie zarzuciłem chodzenia do teatru. I to była pierwsza poważna decyzja, nie wiadomo skąd się wzięła. Nagle mocno poczułem, że chcę pracować w teatrze. Przestałem uprawiać sport i postanowiłem zdawać do Krakowskiej Szkoły Teatralnej. I choć zdałem egzamin, to z braku miejsc się nie dostałem. Przygotowywałem się przez sezon. Pracowałem jako instruktor teatralny w Pałacu Młodzieży w Gdańsku, a następnie dostałem się do Wrocławskiej Szkoły Teatralnej i to chyba był mój najważniejszy okres zawodowy. Miałem tam doświadczonych profesorów, przyjmował mnie świętej pamięci Igor Przegrodzki. Miałem wspaniałych kolegów na roku, m.in. Jolę Fraszyńską i Roberta Gonerę. Kolejną cezurą był czas po skończeniu szkoły, kiedy chciałem pracować w Teatrze Wybrzeże. Stało się inaczej, przez 6 lat byłem w Teatrze Kwadrat w Warszawie. Miał specyficzny repertuar, bo nie grano tam Szekspira, literatury typu Brecht czy polskich romantyków. Natomiast komedii uczyli mnie tam Jerzy Turek, Andrzej Kopiczyński, Jurek Bończak, Marek Siudym i Jan Kobuszewski. Tuzy aktorstwa nie tylko komediowego.

 

A kiedy przyszedł czas na Gdynię?

W tym samym czasie Julia Wernio została dyrektorem Teatru Miejskiego w Gdyni. Przyszedłem tutaj zagrać gościnnie Szekspira i tak zostałem do dziś. Tu poznałem moją obecną żonę (Dorotę Lulkę, aktorkę Teatru Miejskiego (przyp. red.)), poza tym jestem stąd i wróciłem do siebie, czego nie żałuję. Do Warszawy jeżdżę tylko do pracy, ale to teatr jest najważniejszy.

 

Pana nazwisko pojawia się w ciekawych produkcjach. Przykładem może być choćby „Jeziorak", film doceniony na Festiwalu Filmowym w Gdyni, ale również seriale.

Mam bardzo dobrą agentkę i od czasu do czasu dostajemy interesujące propozycje. Czy to udział w serialu, jak „Na Wspólnej" czy „Misja Afganistan", który uważam za bardzo dobry. Udział w serialu każdemu aktorowi daje popularność. To jest element tego zawodu. Wiele koleżanek i kolegów aktorów ma do tego zastrzeżenia. Ja gram ze świetnymi aktorami, z Ewą Gawryluk i Markiem Kalitą, absolutna czołówka aktorstwa. Każde zadanie wykonuję na 100%. A takie przewietrzenie zawodowe jest wskazane dla każdego aktora. Im więcej, tym lepiej, ale wszystko z umiarem oczywiście.

 

Postać Chapmana, czyli zabójcy Johna Lennona, którego gra Pan w „Żółtej Łodzi Podwodnej", nie jest szczególnie lubiana w świecie rzeczywistym. W sztuce udało się Panu stworzyć kreację wręcz uwielbianą. Długo trwały przygotowania?

Wystarczyły podstawowe informacje. Ani nie jestem podobny do Chapmana, ani on do mnie. Facet jeszcze żyje i pewnie sobie pożyje w zamknięciu. Nad każdą postacią, pracuję w bardzo zindywidualizowany sposób. Niezupełnie przejmuję się podobieństwem psychicznym czy fizycznym. Aktor musi dawać dużo z siebie. Pokazać swoją osobowość.

 

A Salieri z „Amadeusza"? Też postać prawdziwa, która nie żyje już od prawie 200 lat. Jak przygotowywał się Pan do roli wielkiego kompozytora i przeciwnika Mozarta?

Przede wszystkim słuchanie muzyki, bo myślę, że naprawdę był to niezły kompozytor, który niestety z geniuszem Mozarta nie miał szans. Konflikt pomiędzy nimi był zbudowany na potrzeby filmu i sztuki, bo kompozytorzy spotkali się zaledwie dwa razy w życiu. Przygotowanie to również skupianie się na swoich kompleksach. Każdy ma swoje zazdrostki, niedomówienia, przerosty formy nad treścią, a przecież w zawodzie aktorskim porównywanie się z kolegą, jest powszechne. Byleby zazdrość była normalna i niewyolbrzymiona. Mam ogromną satysfakcję grania w tej sztuce. Przez 25 lat pracy nie zdarzyła mi się taka sytuacja, że spektakl trwa 2 godziny i 5 minut, ani mniej, ani więcej. I nie chce być ani krótszy, ani dłuższy. I podczas jego trwania jest kompletna cisza. Podczas tego spektaklu mamy satysfakcję z pełnej władzy nad widownią. Potem nie mogę zasnąć, bo strasznie mnie to kręci, to są stany euforyczne wręcz.

 

Plany, marzenia, jeżeli chodzi o teatr?

Chciałbym być zdrowy, żeby grać jak najdłużej! W dobrym zdrowiu chciałbym dostawać ciekawe propozycje. Poznawać nowych ludzi, zaskakiwać się z kolegami i koleżankami na scenie. Nie odcinać kuponów. Kiedy graliśmy „Kamienie w kieszeniach" z Grzesiem Wolfem, to Zbyszek Brzoza, reżyser tego przedstawienia, bardzo zdzierał z nas takie rutyniarskie zachowania wobec siebie. Mówił: „Ja już to widziałem w tym. A tak samo reagujesz w tym.". Od pewnych rzeczy się nie ucieknie.

 

Chciałam dopytać o zabawne i może zaskakujące sytuacje z życia teatru.

Codziennie dzieje się coś śmiesznego. Pracuje tutaj specyficzna grupa ludzi. Nie tylko aktorzy, pracownicy obsługi sceny, jest pan portier, krawcowe, garderobiany, sprzątaczki. Żyjemy tu właściwie jak rodzina i wiadomo, jak w rodzinie. Zabawne sytuacje zdarzają się zarówno na scenie, jak i poza nią, a widz nie ma o nich pojęcia. Chociaż graliśmy kiedyś „Czego nie widać". Zrobiła się jakaś zbitka sytuacyjna i co chwilę parskaliśmy śmiechem, na dodatek był jeszcze jakiś zaraźliwy śmiech z widowni. Musieliśmy zrobić wtedy chyba z 10 minut przerwy, bo nie byliśmy w stanie ruszyć z miejsca.

 

A co z przesądami teatralnymi i rytuałami?

Oczywiście mamy, jak każdy teatr. Kopiemy się po tyłkach przed przedstawieniem. Aktorzy są przesądni. Każdy indywidualne. Ja na przykład odchodzę ostatnio od gwizdania po teatrze. Do złych omenów należy też trumna na scenie, zmiana dyrekcji. Przesądy są kultywowane, to element składowy kultury teatralnej.

 

Rozmawiała Dorota Patzer

Fot. Roman Jocher

ikona

Najnowsze